Piekielna Autostrada…

Jako że uwielbiam pastwić się nad głupotą i badziewiem, dziś kolejna perełka z TVN Playera… wczoraj widziałem jeden odcinek Piekielnej Autostrady i mam dość… nasunął mi się wniosek, że amerykanie to nacja wybitnie lubująca się w taniej sensacji i przodująca w produkowaniu paradokumentalnych cykli o perypetiach przedstawicieli różnych zawodów… czekam jeszcze na serię o krawcach, bo wyobrażacie sobie tę dramaturgię?… czy Steve uda się przyszyć guzik?, czy Amanda da radę nawlec nić na igłę?, OMG! (tego tu najwięcej, zupełnie jakby inne formy werbalnego wyrażania zaskoczenia nie istniały, aka taki odpowiednik naszego swojskiego „ja pierdo…”) Mike ukłuł się w palec! (i tu scena rozległego krwotoku, karetka na sygnale i ryzyko zachorowania na ebolę!)… odnoszę wrażenie, że producenci tych szmir potrafiliby nakręcić pełen dramatycznych zwrotów akcji serial, o kopaniu rowów melioracyjnych!…

53b4c4c6-81d3-11e3-9989-0025b511226e

Tym razem możemy podziwiać amerykańską pomoc drogową dla ciężarówek… seria ma wybitnie „tabloidowy” charakter, emanując tanią sensacją i dramaturgią, tam gdzie jej po prostu nie ma…wyobraźcie sobie, że akcja dzieje się w górach na dalekiej północy, gdzie ciężkie warunki drogowe to oczywista codzienność przez większą część roku – ale i tak dzielni (bohaterscy) drogowcy muszą się zmagać z nieprzewidywalnymi komplikacjami w rodzaju śnieg, mróz, czy gołoledź… to tak jakby kręcić dokument o Eskimosach i pomstować, że na dworze mróz i śnieg… jakim trzeba być debilem i ignorantem, by łyknąć to monstrualnie nakręcone g….?

Bohaterem odcinka, na który zmarnowałem prawie godzinę życia jest niezbyt rozgarnięty kmiot o imieniu Jamie (gość jest naprawdę tępy, o czym za chwilę), który wraz z bujającym w obłokach synem Brandonem i paroma równie „lotnymi” pracownikami ratuje kierowców z opresji… tymczasem jego prawa ręka (Kevin) już w pierwszym odcinku, pomimo posiadania w pełni wyposażonego wozu bojowego, daje dupy na całej linii – zapominając zabrać na akcję podstawowe wyposażenie, jak krótkofalówki… i jeszcze miał focha, że szef ma o to do niego pretensje…

36f90306-64ea-11e4-9f8a-0025b511226e

Syn woli pospać do 11 i bawić się iPhonem i Facebookiem niż pracować, a flejowate wykończenie domu i warsztatu oraz wygląd obejścia sprawia wrażenie scenerii po ostrzale moździerzowym… całości dopełnia irytująca narracja (przypadłość amerykańskich produkcji) z masą powtórek, truizmów i taniej, oczywistej demagogii… do tego dochodzi rozbuchany do granic absurdu przesadyzm i demonizowanie najzwyklejszych sytuacji i zdarzeń do rangi katastrofy… słuchając niektórych tekstów, mam wrażenie, że za scenariusz odpowiada ta sama osoba, co za nagłówki Faktu…

Wkrótce przekonałem się naocznie o profesjonalizmie i doświadczeniu bohaterskiego laweciarza Jamiego, gdy podczas jednego ze zleceń zdewastował jakąś naczepę, bo nie pomyślał kmiot, że zamiast siły można użyć mózgu… a już po chwili, wywalił komuś szybę w ciężarówce, bo nie wpadł na to by wejść do niej drzwiami (otwierając klamkę)… przy okazji wyszło, że nie potrafi obsługiwać swojego własnego sprzętu, ponieważ jeszcze nie przeczytał instrukcji obsługi (ja się zastanawiam czy w ogóle potrafi czytać)… srsly? trudno o większego gamonia do obsadzenia w roli strażnika autostrady… jeśli jest coś piekielnego w tej serii, to jest to wyłącznie porażająca głupota jednego z bohaterów – tylko czy jest czym się chwalić?….

25583

Pogromca Katastrof, czyli program o amerykańskim maczo, który w tydzień odbudowuje zrujnowane altanki…

Obejrzałem kilka odcinków serialu Pogromca Katastrof na TVP Playerze i doszedłem do wniosku, że po pierwsze prowadzący jest despotycznym tyranem o umiejętnościach aktorskich wiktoriańskiej katedry, amerykanie budują domy o standardzie altanki ogrodowej – a całość okraszono masą sztucznie wyciskanych łez, za pomocą taniej i chwytającej za serce demagogii… przecież wiadomo, że pożar, albo tornado czy inny kataklizm to wielka tragedia, ale nie widzę powodu by to wyolbrzymiać i w kółko mówić jaka to tragedia, trauma i cios!… w końcu widzowie nie są idiotami, no chyba że w Stanach jest inaczej…

5097e18c-1efa-11e4-a1a5-0025b511226e

To co mnie najbardziej irytuje to populizm, udawany entuzjazm i wyolbrzymianie najbardziej banalnych kwestii i problemów logistycznych do rangi niewyobrażalnego kryzysu i katastrofy… w jednym z pierwszych odcinków, problemem okazało się pocięcie powalonego drzewa, a nawet podjechanie po jego kawałki ciężarówki, która zakopała się w trawniku… ojejku, chodzimy po śliskim trawniku, można się potknąć, a drzewo może się zsunąć, srsly?… no ale czymś trzeba podsycać atmosferę i wzmagać dramatyzm… twórcy serialu prawdopodobnie potrafiliby opisać rozlanie szklanki wody w kategoriach epickiej klęski żywiołowej, przy której usuwaniu ściągnęliby do pomocy helikoptery pełne Marines i lotniskowce strategiczne z napędem atomowym… no ale jak się nie ma katastrofy, to trzeba ją sobie wykreować…

Prowadzący i jego ekipa są niemiłosiernie sztuczni, widać że jest to reżyserowane wedle scenariusza napisanego przez emocjonalnego kalekę… trzeba być naprawdę złaknionym uczuć, by towarzyszące interakcjom bohaterów i poszkodowanych emocje, uściski i „niedźwiedzie” z prowadzącym uznać za autentyczne, szczere i spontaniczne… niestety na kilometr zawiewa od tego sztucznością, pozerstwem i amatorszczyzną, bo choć biorę poprawkę iż to show dla amerykanów, wypadałoby bardziej postarać się o zachowanie pozorów… no i te groteskowe kłótnie z dekoratorem, który wpierw coś planuje, a prowadzący program i tak robi po swojemu… nie ważne że całe przedsięwzięcie na kilometr trąci fuszerką i prowizorką (mam na myśli samą ideę amerykańskiego budownictwa), ważne że obiecał tym ludziom, że za tydzień mogą się wprowadzić…

afcab3a8-2c3a-11e4-a96d-0025b511226e

Ponadto irytuje mnie ten nachalny, wybitnie amerykański styl narracji z niekończącymi się powtórkami i maglowaniem w kółko o jakimś mało istotnym aspekcie, wyolbrzymionym zagrożeniu, trudnościach i krzywdzie jaka spotkała tych biednych ludzi… oczywiście najlepsze w tym celu są zagubione dzieci poszkodowanych i pokazywanie wygrzebanych z pogorzeliska osobistych bibelotów, które cudownie ocalały… jest dużo sztucznych jak tyłek Cher łez, masa rozdmuchanych do granic absurdu truizmów, populizmu, taniej demagogii dla debili i rozwlekania w nieskończoność kwestii oczywistych i ewidentnie poddających w wątpliwość profesjonalizm prowadzącego oraz jego ekipy…

No ale najważniejszy jest populizm, zupełnie ignoranccy powszechnie znany fakt, że amerykańskie domy W OGÓLE stawia się od podstaw w tydzień, bo przeważnie budulcem są płyty OSB, karton gips i szara taśma montażowa (niezastąpiona również w tamtejszej motoryzacji)… więc nie dziwota, że sypie się to przy każdym podmuchu wiatru – za to powstają błyskawicznie, a koszt budowy jest niski… ale gdzie tu solidność i trwałość, która cechuje „dom” w pojęciu europejskim?… naprawdę widuję solidniejsze garaże, psie budy i altanki niż to co za oceanem szumnie określa się mianem „house”… ponadto dziwi mnie wysokość wypłacanych odszkodowań (zakładając że liczby nie są z kosmosu, jak na wyreżyserowane show przystało)…

f91c8aec-380e-11e4-bba8-0025b511229e

Przykładowo w czwartym odcinku częściowo spłonął domek z drewna o wielkości garażu na amerykańskiego pickupa – ale jego remont wyceniono na prawie ćwierć miliona dolców, za co w Europie można by postawić okazałą rezydencję z cegły, prawdziwego drewna oraz dachówki… za te pieniądze można by kupić na czarnym rynku bombę atomową, zrzucić ją na pozostałość „domu” (sorry nadal upieram się, że dom to solidna konstrukcja z betonu, drewna i kamienia, a nie altanka z płyty OSB i karton gipsu), zaorać, nasadzić nasturcje i wybudować wszystko od nowa, z użyciem solidnych materiałów budowlanych… te domy nawet nie mają piwnic, fundamentów i ścian z prawdziwego zdarzenia – zaś konstrukcja dachu składa się ze szczebelków jak przy dziecięcym łóżeczku… cała konstrukcja to lekka i ażurowa plątanina drewnianych deseczek, zwykle kryta gontem z papy i sklecona do kupy paroma gwoździami… zresztą wystarczy spojrzeć na narzędzia jakimi posługuje się ekipa… najcięższe z nich to wywrotka do wywozu tego całego szmelcu, który pozostanie po ręcznym rozebraniu dachu i wykopaniu (dosłownie z buta), „ścian”… gwoździarka pneumatyczna, wkrętarka akumulatorowa, piła szablasta, ręczna pilarka tarczowa i „kapówka”, to wszystko by od zera wybudować amerykański „dom” marzeń… aha zapomniałbym o obłożeniu całości nieśmiertelnym „gustownym sidingiem”… jakoś nie kupuję tego propagandowego „american dream”…

kawiarnia pałacu w Mosznej, czyli żywy relikt PRL…

Dawno nie przeżyłem takiego upokorzenia, przychodząc gdzieś wydać moje ciężko zarobione pieniądze… jeśli chcecie poczuć na własnej skórze klimat PRL z filmów Barei – polecam odwiedzić kawiarnię działającą we wnętrzach urokliwego pałacu w pod opolskiej Mosznej… miejsce jest niezwykle malownicze, wręcz baśniowe – gdyż pałac swą architekturą nawiązuje do pałacyków bawarskich, na których wzorował swój bajkowy pałac Walt Disney… bogato zdobiony, eklektyczny i niemal ocierający się o kicz obiekt bez wątpienia cieszy oko, otoczono go przepięknym parkiem ze słynnymi azaliami – więc nie dziwota, że od zawsze ściągały tu tłumy…

„bo klient w krawacie jest mniej awanturujący się…”

Od niedawna pałac funkcjonuje na własnym rozrachunku, ponieważ mieszczące się w nim od dziesięcioleci Centrum Terapii Nerwic zostało przeniesione do nowej lokalizacji, a kultowy obiekt turystyczny Opolszczyzny – od teraz sam musi zabiegać o pozyskanie funduszy na swoje utrzymanie… powstał więc hotel, restauracja, kawiarnia i inne atrakcje (stadnina koni), pozwalające temu miejscu świetnie prosperować… jeszcze bym zrozumiał gdyby to co mnie wczoraj tam spotkało, zdarzyło się gdy obiekt był „państwowy” – ale teraz, gdy muszą zabiegać o turystów, a jakość świadczonych usług powinna być na odpowiednim poziomie?…

Wybrałem się wczoraj z mamą, pospacerować po tamtejszym parku… uwielbiamy złotą polską jesień i choć słońca nie było, okolicę spowijała baśniowa mgła, pięknie podkreślając jesienny charakter tego miejsca… po spacerze postanowiliśmy po raz drugi odwiedzić pałacową kawiarnię, aby zjeść ciasto i napić się kawy… na wejściu tradycyjnie zastaliśmy kilkanaście stolików, w tym część zajętych przez gości i blisko połowę kompletnie pustych, z nieodłączną i nieśmiertelną tabliczką „zarezerwowane”… nauczony doświadczeniem z wcześniejszej wizyty, gdzie również nie było gdzie usiąść, a zarezerwowane stoliki ciągle świeciły pustkami – odczekaliśmy chwilę i usiedliśmy przy jednym z właśnie zwolnionych przez innych gości…

Siadamy, czekamy, wypatrujemy kelnerki, która krąży po sali i kompletnie nie zwraca na nas uwagi… normalnie pełna ignorancja  i olewka jak u Barei… po około 10 minutach bezskutecznego oczekiwania, zirytowałem się i zaczepiłem kelnerkę werbalnie, odburknęła, że za chwilę podejdzie… pani owszem po chwili podeszła, ale zamiast zaproponować nam dwie kawy i dwie wz-ki (są obowiązkowe, bo biją się o złotą patelnię) z równie krnąbrną miną i arogancką postawą – stwierdziła, że nie może przyjąć naszego zamówienia, ponieważ siedzimy przy stoliku z rezerwacją… (nie ma to jak frontem do klienta!)…

„nie mamy pańskiego płaszcza!…”

Spojrzeliśmy na siebie z matką w osłupieniu, na stolik, kelnerkę, na siebie i znów na stolik w poszukiwaniu jakiejkolwiek informacji, że ów stolik nosi jakiekolwiek znamiona rezerwacji – tej samej co 5 pozostałych i zawsze pustych stolików… obwieszczam zatem aroganckiej panience, że nie widzę tu żadnej karteczki z napisem rezerwacja, a na stole wciąż stoją filiżanki po ledwie co dopitej przez ostatnich gości kawie – a których krnąbrna dama nawet nie raczyła zabrać nam ze stolika… na to panienka wyciąga, zza stojaka z chusteczkami i ustawionego pionowo menu ową karteczkę z napisem „zarezerwowane” (której zasiadając do stolika od drugiej strony nie mieliśmy prawa zauważyć) i kolejny raz powtarzając jak mantrę, że nie może przyjąć naszego zamówienia, bo siedzimy przy stoliku z rezerwacją, a który to jest zarezerwowany tylko dla gości hotelowych (a my to co?), bo takie mają reguły…

Obmiotłem więc wzrokiem resztę pustych stolików z rezerwacją i informuję paniusię z lekkim poirytowaniem, że chyba tłumy gości hotelowych (wątpię by przy tym poziomie obsługi mieli jakichkolwiek powracających) mogą usiąść przy 5 pozostałych, wiecznie pod nich zarezerwowanych stolikach… ale kelnerka była niewzruszona, nieczuła na wszelkie argumenty, że przecież są inne wolne stoliki, wiecznie puste i po prostu nie mamy gdzie usiąść (uprze się cham i weź mu daj!)… po czym wsadziła sobie tacę pod pachę i olawszy nas ciepłym moczem, oddaliła się…

„straszne chamstwo tu się zjeżdża z całego świata…”

Od lat stołuję się w knajpach, hotelach, kawiarniach, restauracjach, zjeździłem całą Polskę wzdłuż i wszerz – ale jeszcze nie spotkałem się z takim traktowaniem ze strony personelu przybytku, o charakterze komercyjnym!… jeszcze bym zrozumiał, gdyby chodziło o stołówkę zakładową jakiegoś państwowego ośrodka, mentalnie w sposób permanentny osadzonego w głębokiej komunie – ale w miejscu nastawionym na przychody z turystyki?… w miejscu nastawionym na przychody, gdzie ludzie przyjeżdżają wydać swoje pieniądze okazuje się, że można zostać nieobsłużonym, bo panienka powołuje się na kuriozalne reguły rezerwacji stolików (wiecznie pustych)?… no ale z betonem się nie wygra (nawet dwudziestoparoletnim), więc wściekły, zirytowany i upokorzony potraktowaniem nas jak śmieci – wstaliśmy z mamą i skierowaliśmy się do wyjścia…

No cóż, moja noga więcej tam nie postanie i nie zarobią już ani złotówki na mnie, mojej rodzinnie, przyjaciołach i moich przyjezdnych znajomych, których od lat chętnie tam przywoziłem… z tego miejsca chciałbym serdecznie powinszować zarządowi tego miejsca, wybitnego wyczucia ekonomicznego (połowa stolików w kawiarni to wiecznie zarezerwowane pustostany, a goście odchodzą z kwitkiem) oraz przeszkolenia personelu, który swym zachowaniem i postawą odstręcza i dosłownie wyrzuca potencjalnych gości… zatem jeśli za własne pieniądze chcecie doświadczyć olewania i ignorowania, aroganckiej i krnąbrnej postawy oraz zbolałych grymasów do kompletu – polecam tutejszą kawiarnię…

Z załogą o takim nastawieniu i „podejściu do petenta”, raczej nie wróżę sukcesu temu malowniczemu miejscu, a konkurencja jest spora… proponuję udać się do usytuowanego nieopodal hotelu Arkas w Prószkowie i podpatrzyć jak tamtejsza obsługa traktuje gości… pomimo iż nie mają pięknego pałacu na podorędziu, zawsze są tam tłumy i goście chętnie wracają… ciekawe dlaczego?…